Nadszedł wreszcie ten wyjątkowy dzień, gdy niektórzy mężczyźni klękną przed swoimi kobietami, a kobiety klękną przed swoimi mężczyznami. Kolejny szantaż emocjonalny naszej rzeczywistości - Walentynki.
Pomiędzy Bożym Narodzeniem, a Wielkanocą, oprócz Dnia Kobiet istnieje poważny deficyt dni, w których można ludziom opierdolić gówno w sklepach. Ktoś mądry wymyślił zatem, że domniemaną miłość również można sprzedać. 14% rabatu na czerwoną bieliznę w Intimissimi. Kolacja w Wierzynku na talerzach w kształcie serca. Miś z napisem "Kocham Cię". Festiwal ułudy, kiczowaty cyrk, clown wywracający się na skórce od banana.
Obrońcy Walentynek twierdzą, że ten dzień najbardziej nie będzie pasował tym, którzy nie mają kogo kochać, są niekochani, brzydcy i śmierdzą. To nieprawda. Ja kocham, jestem kochana i myłam się dwa miesiące temu, więc nie śmierdzę. Po prostu nie wydaje mi się, by był potrzebny mi dzień, w którym mam celebrować swoje uczucia w sposób komercyjny. Oprócz tradycyjnego tour de Walentynki w postaci uroczysta kolacja, kwiaty, lądowanie w łożu namiętności, walentynkowicz jest narażony na całą masę innych atrakcji w postaci tłumu we wszystkich możliwych lokalach gastronomicznych, tłumu w kinach, tłumu wszędzie. Pokaż w tym wszystkim jakim jesteś ogierem, powiedz do laski "kotku", odsuń jej krzesło, zostaw wysoki napiwek, nie udław się. W imię czego to wszystko? W imię wyższych uczuć? Poddawanie się temu wszystkiemu w myśl, że przyświeca nam miłość, to jak zrzyganie się na ołtarz. Jak oddanie najebanym punkom na Woodstocku butelki najdroższego wina.
Wrogowie Dnia zakochanych podają argument "kocham moją drugą połówkę codziennie, nie tylko jeden dzień w roku". To oczywiste, że uczucia nie są sokiem z marchwi - nie mają jednodniowego terminu przydatności do spożycia. Tu chodzi o coś więcej. Tu chodzi o profanację uczuć, o sprowadzenie ich tylko do jednej, przyjętej przez ogół formy. Formy, która w dodatku z biegiem lat ciągle się wykoślawia.
Dzisiejsi Romeo i Julia, to gówniarze w powycieranych spodniach, palący
po kryjomu blanta w bramie i słuchający Crystal Castles. Są bohaterami
tragicznymi, bo mama kazała im być w domu przed dwudziestą drugą. Bo
zabrakło im dziesięciu groszy do piątego Harnasia. Werter by się uśmiał. Wyjątkowo mało romantyczne. I to, że lubię Crystal Castles nic tu nie
zmieni.
Co roku więc systemowo olewam dzień czternastego lutego. Nie pamiętam czy kiedykolwiek byłam na typowo walentynkowej kolacji, może milion lat temu w liceum. W tym roku typowo walentynkową kolację spędzę prawdopodobnie również w innym terminie. Za tydzień, dwa, za miesiąc. Sprawimy, że chwila będzie jak kompres z nieśmiertelności - wieczna i piękna. Że chwila będzie jak odskocznia od rzeczywistości - a nie jej część.
Oficjalny kawior, oficjalne wino, oficjalny Paryż, oficjalna bielizna, oficjalne podwiązki, oficjalne Durexy, oficjalne wyznanie miłości. Wszystko to, by miało sprawiać wrażenie idealnego. Ale nie jest. Bardziej autentyczne "kocham Cię" wydaje się wtedy, gdy mam rozmazany makijaż, zmierzwione włosy, boli mnie brzuch i proszę o termofor. Gdy wybieramy się po wodę mineralną w niedzielny poranek. Nie wtedy, gdy łysiejący impotent wmusza parom pąsowe róże na Rynku.
It's Friday, I'm in love *nutki*
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz